Poznań-Punta Arenas. Andy, Raul, bagaż i hotel
15 December 2012Po 44 godzinach podróży dotarłem do hotelu w Punta Arenas: Lufthansą do Frankfurtu nie ma co ukrywać profeska, dalej już nie profeska chilijskimi LAN Airlines do Madrytu, z czterogodzinnym opóźnieniem do Santiago, a tam po kolejnych dziewięciu godzinach do Punta Arenas.
Mocnym punktem podróży był przelot nad Andami, a jeszcze mocniejszym wizyta w Santiago u znajomego, 97-letniego Raula Nałęcz-Małachowskiego. Dużo ciekawych opowieści, w szczególności o Ojcu Stanisławie-generale II Rzeczypospolitej, przedwojennym Poznaniu, ziemiańskiej korporacji Corona i wojennych losach. Więcej na ten temat w aktualnościach Archiwum i Muzeum Polskich Korporacji Akademickich (www.archiwumkorporacyjne.pl).
Poza tym o dwóch rzeczach z podróży warto wspomnieć: jak to z bagażem było i gdzie wylądowałem w Punta Arenas.
Zaczęło się od odprawy bagażu w Poznaniu. W Himalaje owszem można było mieć dwie sztuki, ale za ocean – jak wyjaśniła mi miła Pani – już nie. Należy się dopłata za drugą sztukę, bagatela tylko nieco ponad 800 zł. Wymiana zdań z Panią była długa, ale spuśćmy zasłonę milczenia. Oczywiście nie zapłaciłem, zaczęło się więc przepakowywanie. Czasu było mało, no ale się udało stworzyć z dwóch jedną sztukę bagażu tj. plecak i wianuszek ekwipunku z każdej strony. W uznaniu wysiłku od miłej Pani dostałem duży plastikowy worek, do którego wpakowałem plecak z przyległościami. Wszystko obkleiliśmy taśmą i zrobiło się bardzo późno. Więc do kontroli osobistej już truchtem. Wszystko z kieszeni, laptop i aparat z plecaczka, zdjąć buty…. Tylko przeszedłem kontrolę, gdy z głośników usłyszałem komunikat “Pasażer Bartłomiej Wróblewski proszony jest o podejściem do wejścia numer 18″. Szybko mi wyjaśniono, że w moim bagażu znajdują się podejrzane przedmioty. Taśmy zostały zerwane, worek rozdarty i rozpoczęło się przeszukiwanie. Nic nie znaleziono, ale wiadomo “safety first”. Z miłym Panem z kontroli ponownie zapakowaliśmy plecak w worek, obkleiliśmy taśmą i już biegiem raz jeszcze do kontroli osobistej. Wszystko z kieszeni, laptop i aparat z plecaczka, zdjąć buty…
W Santiago odebrałem bagaż i po przejściu kontroli celnej – zgodnie z informacją, którą uzyskałem we Frankfurcie – poszedłem go nadać na ostatnią część lotu. Wbrew temu co przekazano, niestety jest to możliwe najwcześniej na sześć godzin przed rozpoczęciem lotu, a pozostało 7,5 godziny. Pół godziny minęło na przekomarzaniu się z miłymi Paniami z LAN Airlaines i ich tłumaczem. Wymiana zdań była długa, ale spuśćmy zasłonę milczenia. Ostatecznie bagaż przyjęto.
Na koniec jeszcze przed wylotem z Santiago miły Pan z LAN Airlaines wypatrzył sobie trzy osoby z setki oczekujących i zakwestionował wielkość podręcznego bagażu. Kiedy grzecznie spytałem dlaczego mój bagaż budzi jego wątpliwości, a obok stojące są przecież większe. Odpowiedział rzeczowo: “I am doing my job”. Wymiana zdań była długa, ale spuśćmy zasłonę milczenia.
O 1.30 w piątek 15 XII dotarłem do Punta Arenas. Miałem szczęście jakaś miła Pani, która odbierała syna z samolotu, zgodziła się podwieźć mnie do samego hotelu. Na tym moje szczęście się skończyło. Miła Pani w recepcji poprosiła o 680 USD depozytu. Wymiana zdań była nieco dłuższa, ale spuśćmy zasłonę milczenia. Przez kolejne dwie godziny szukałem innego hotelu. Ale w końcu znalazłem… Po 44 godzinach podróży cały czas chodziła mi po głowie kultowa scena z Barei: “Ja to, proszę Pana, mam bardzo dobre połączenie”